Dzióbek

XYZ
Historia

Streszczenie:

Ranny gołąb o imieniu Dzióbek, znaleziony przez córkę pod blokiem, trafił pod opiekę rodziny, która pomimo braku wsparcia instytucji, zdecydowała się go uratować i wyleczyć. Z czasem Dzióbek odzyskał siły, nauczył się latać i zaprzyjaźnił się z dzikim gołębiem, z którym ostatecznie odleciał w stronę wolności.

Światowy Dzień Zwierząt dnia 4 października 2023r , bądź też wspomnienie św. Franciszka z Asyżu – co komu jest bliższe sercu – „uczciliśmy” w wyjątkowy sposób, który zmienił nasze życie na zawsze. Moja córka wracając ze szkoły, wpadła do domu jak burza i od progu wołała: mamo, mamo, przed naszą klatką chodzi gołąb ze złamanym skrzydłem i jest taki biedny, to skrzydło mu wisi, ledwo chodzi… no i co teraz, co teraz? Mąż tylko pokręcił głową, machnął ręką i odszedł do drugiego pokoju, a jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów, mniej więcej takich: tym babom to się już całkiem w głowach poprzewracało. Ratować gołębia w bloku?!? Któż to widział! Co robimy…? Trudne pytanie. Nie wiem. Jedno wiem – zwierzęcia na pewną śmierć nie zostawię, niech się dzieje co chce, ale coś wymyślić trzeba. Zatem zróbmy tak: zjedzmy na spokojnie obiad, a potem wyjdziemy na dwór i zobaczymy czy go jeszcze spotkamy. W trakcie obiadu już przeglądałam internet w celu znalezienia jakiegoś rozwiązania, placówki, która pomoże. Obmyślałam strategię na wypadek gdybym musiała gołębia zabezpieczyć u siebie na jakiś czas. Klatka kennelowa od psa - jest, balkon - jest, małe pomieszczenie gospodarcze, które wynajmujemy w bloku – jest. Ostatecznie ogórek działkowy – też jest. Damy radę! Zabrałam ze sobą koc, rękawiczki jednorazowe, telefon i do dzieła! Idziemy szukać gołębia. Okazało się, że szukać wcale nie trzeba było, chodził sobie biedaczek niedaleko naszej klatki, jakby na nas czekał. Zbliżyłyśmy się z córką do niego – nie odfruwał, ale odchodził od nas. Zaczęłam zatem wykonywać telefony. Najpierw do weterynarza: dzień dobry, czy można przyjechać z rannym gołębiem? Konsternacja i cisza w słuchawce…

  • Halo, halo… Słyszy mnie pani?
  • W odpowiedzi takie: yyyyy, eeeee, yyyy… nooo… właściwie tak.
  • Aha. To może podpowie mi pani jak go złapać, żeby bardziej nie uszkodzić, ale też żeby samej się niczym nie zarazić. Rękawiczki wystarczą?
  • I na to odpowiedź: właściwie, niech go pani nie bierze, tylko dzwoni do schroniska – oni mają dyżur popołudniowy i to jest ich obowiązek, żeby zwierzęciu pomóc.

OK, no to dzwonię. W odpowiedzi słyszę: nie, proszę panią, my tylko psy i koty. Ale proszę dzwonić do straży miejskiej – oni mają obowiązek zająć się gołębiem.

Zatem dzwonię. Pan, niby miły, niby przyjął moje zgłoszenie… ale na pytanie kiedy przyjedziecie po niego? W odpowiedzi usłyszałam: my nie przyjedziemy. Ja to zgłoszenie przekażę organizacji, która zajmuje się dzikimi zwierzętami i to oni kogoś wyślą po niego.

  • A kiedy? Bo wie pan, ten gołąb cały czas spaceruje, w tej chwili już powoli zbliżamy się do granicy z sąsiednim miastem.
  • A tego to ja nie wiem. Oni przyjadą, gdy będą mieli czas. Oni obsługują kilka miast.

Super! Więc podsumujmy: mamy pod nogami gołębia nielota, ciągnącego skrzydło. Gołąb cały czas idzie i prawdopodobnie będzie dalej szedł przed siebie. Pomoc przyjedzie – może za godzinę, może za 5 godzin, może jutro, a może za 2 dni. Zgłosiłam lokalizację gołębia sprzed pół godziny, która już w tej chwili była nieaktualna. Gdy przyjedzie pomoc (o ile przyjedzie) – gołąb będzie już w innym miejscu i nie znajdą go. Pozostaje tylko jedno rozwiązanie: zabieramy go do domu i w domu poczekamy na pomoc. Tak zrobiłam. Z domu zadzwoniłam kolejny raz do straży miejskiej. Poinformowałam, że gołąb czeka u mnie w domu i poprosiłam, żeby organizacja przyjechała do mnie po niego. Wykonałam jeszcze jeden telefon – do organizacji – żeby opowiedzieć o tej interwencji i zapytać kto przyjedzie – żeby mieć pewność, że odpowiednim i odpowiedzialnym ludziom przekazuję gołębia i że dostarczą go do ośrodka, a nie wyrzucą jak śmiecia gdzieś po drodze. Okazało się, że organizacja także nie przyjeżdża osobiście, tylko wysyła firmę do przewozu takich zwierząt, z którą współpracuje i mam się nie martwić, bo to są rzetelni i sprawdzeni ludzie. A ja mogę nazajutrz zadzwonić i dowiedzieć się, czy gołąb dotarł do organizacji.

OK. Zatem czekamy. Godzinę, dwie, cztery, pięć… O 2:00 w końcu poszłam spać, mąż czuwał do rana. Oczywiście nikt nie przyjechał, nikt nie zadzwonił, nie otrzymaliśmy żadnej pomocy. Gruszętnika jeszcze wtedy nie znaliśmy, Chatki gołębia także nie. Wszystkie organizacje z którymi wtedy rozmawiałam nie kiwnęły nawet palcem, żeby pomóc, ale o dziwo – każda z nich na pamięć umiała wyrecytować zakres obowiązków tej drugiej organizacji!

W jednej chwili zostaliśmy całkiem sami z gołębiem, o którym wiedzieliśmy jedynie tyle, że sam bez pomocy nie przeżyje i w tym właśnie momencie zaczęła się najpiękniejsza przygoda naszego życia!

Gołąb dostał na imię Dzióbek. Wyglądał dość mizernie, piórka zmierzwione, szare, matowe. Wygłodzony bidulek, wychudzony, pewnie też obolały. Myślałam wtedy, że jest poczciwym staruszkiem, który nie wiadomo jak długo pożyje. Na początek dostał ode mnie wodę, ziarno oraz kulę tłuszczową. Dzióbek tak się rzucił na jedzenie, że w kilka godzin zjadł niemal całą kulę tłuszczową! Potem, pod wpływem codziennych „rarytasów” – nigdy więcej nie tknął kuli 😊

Każdego dnia przez wiele godzin czytałam o gołębiach, oglądałam filmiki z poradami od hodowców, zamówiłam dobrą karmę, witaminy, minerały. Dowiedziałam się, że na odporność najlepszy jest czosnek wrzucony do picia, a naturalne witaminy pochodzą z tartych surowych warzyw zmieszanych z odrobiną oleju lnianego. Na warzywa Dzióbek zawsze kręcił nosem, ale śladowe ilości czosnku z wodą pił codziennie.

Przez pierwsze 2-3 dni, kiedy temperatura na dworze była wysoka Dzióbek mieszkał na balkonie w klatce kennelowej. Na noc przykrywałam klatkę śpiworem. Następnie, przygotowałam mu luksusowy apartament w naszym pomieszczeniu gospodarczym, w którym przechowywaliśmy dodatkowe krzesła, stół i komodę. Pomieszczenie (z oknem), choć niewielkie, okazało się bardzo przydatne. Dzióbek miał tam spokój, ciszę, ład, porządek i odpowiednią temperaturę.

Dopóki pogoda na to pozwalała – brałam Dzióbka „na spacery” do ogródka działkowego. Dzióbek to uwielbiał! Jaki on tam był szczęśliwy! Ponieważ był wtedy nielotem, to chodził sobie po ogródku jak piesek, a następnie znajdował odpowiednie miejsce, w którym wylegiwał się i delektował świeżym powietrzem. Gdy nie krzątaliśmy się po ogródku i Dzióbek przez dłuższą chwilę nas nie widział – sam przychodził przed altanę i sprawdzał, czy jesteśmy.

Nigdy Dzióbka nie oswajałam. Jeśli tylko był cień nadziei, że Dzióbek odzyska sprawność i odleci na wolność – nie wolno mi było tego robić. Pewne rzeczy jednak dzieją się samoczynnie. Podczas codziennego sprzątania klatki, karmienia, przebywania – duet ptako-ludzki uczy się siebie nawzajem, przyzwyczaja się, buduje się nić porozumienia… Dzióbek pod tym względem był absolutnie wyjątkowym ptakiem! On tak jakby czytał mi w myślach. Rozumiał sytuacje, wiedział co w tej chwili robię, do czego zmierzam, czego od niego oczekuję i współpracował ze mną. Nigdy nie łapałam go bezpośrednio w ręce. Gdy musiałam go przenieść – podkładałam mu kartonik lub kawałek gałęzi, a on po prostu wskakiwał i dał się przenosić. W ogródku, gdy trzeba było wracać do domu – podkładałam mu kartonik, on bez wahania wchodził do środka i wracaliśmy. Gdy sprzątałam klatkę – zaczynałam od konkretnych czynności, a on przesuwał się i udostępniał mi po kolei dalsze zakamarki. Czasem sama się zastanawiałam, czy to moja wyobraźnia płata mi figle, czy to się dzieje naprawdę? Gołąb rozumie i współpracuje!

Codziennie brałam Dzióbka na parę godzin do mieszkania, gdzie uprzednio przygotowywałam dla niego „plac zabaw” z kartonów i gałęzi przyniesionych z dworu. Układałam z nich różne stopnie, tak, by Dzióbek mógł sobie pospacerować i wspiąć się samodzielnie na szafkę, z której patrzył na nas z góry. Codziennie „plac zabaw” miał nieco inny kształt – żeby Dzióbkowi się nie nudziło i żeby mógł trochę pomyśleć przy pokonywaniu różnych przeszkód. Miałam wrażenie, że Dzióbek bawi się wyśmienicie! Oczywiście przynoszony ze swojego apartamentu i odnoszony z powrotem był również na gałęzi, bez konieczności gonienia go i brania w ręce.

Po jakimś czasie wymyśliłam mu najlepszą zabawkę – kawałek gałęzi powieszony na żabkach z karnisza tuż przy oknie. To był strzał w dziesiątkę! Dzióbek nie tylko był wysoko – tak jak lubił, huśtał się – tak jak lubił, ale jeszcze mógł patrzeć przez okno i obserwować co dzieje się na dworze. To miejsce pokochał najbardziej. Wiele godzin dziennie dyndał na swojej huśtaweczce. Wtedy naprawdę był szczęśliwy. Początkowo musiał się natrudzić, by utrzymać na niej równowagę. Za pierwszym razem spadł, ale z każdą kolejną próbą szło mu coraz lepiej. Nauczył się sam na nią wfruwać, a dyndając na niej – ćwiczył wszystkie mięśnie, koordynację i ogólną sprawność, która z każdym dniem była coraz lepsza.

W międzyczasie wiele się jeszcze wydarzyło. Znaleźliśmy weterynarza od ptaków, dwa razy Dzióbkowi obcinałam pazurki zanim nauczyłam się wykorzystywać dobroczynną moc działania cegły oraz grubo okorowanej szerokiej gałęzi. Dzióbek piękniał z każdym dniem, ślicznie się wypierzył i zaczął podfruwać. Początkowo na krótkie odległości, z czasem coraz wyżej i coraz dalej.

Przypatrując się Dzióbkowi i jego potrzebom obejrzałam setki klatek, żeby na święta kupić mu większą i bardziej odpowiednią. Mój wybór padł na wielką klatkę dla gryzoni. Półki były łączone demontowalnymi schodkami, dzięki czemu nielot mógł swobodnie korzystać ze wszystkich powierzchni i zakamarków klatki.

W grudniu nadeszły siarczyste mrozy. Wtedy Dzióbek „na chwilę” przyszedł do mieszkania i tak już został z nami aż do wiosny.

Cały czas od początku w głowie siedziała mi jedna myśl: skąd będę wiedziała czy i kiedy wypuścić go na wolność? Czekałam na jakiś znak. Mówiłam do Dzióbka: pamiętaj, żeby dać mi znak, że będziesz gotowy albo też, że nie jesteś jeszcze gotowy. Czy inne gołębie cię zaakceptują? Będziesz umiał żyć na wolności?

Mijały kolejne tygodnie i miesiące. Wraz z nadejściem wiosny zaczęłam hartować Dzióbka. Otwierałam okno, następnie wypuszczałam Dzióbka na balkon – początkowo na 10 min, a z czasem na coraz dłużej. Dzióbek już pięknie fruwał. Bawił się ze mną w ten sposób, że na balkon wyfruwał skrzydłem okiennym, a wracał drzwiami balkonowymi – robiąc w powietrzu coraz większe kółka. Wczesną wiosną zasadziłam na balkonie sałatę, szczypiorek i bratki. Dzióbek uwielbiał doniczki z tymi roślinami, a ja byłam spokojna, że są dla niego bezpieczne i może się częstować. Godzinami przesiadywał w donicy z bratkiem.

Niby wiedziałam, że Dzióbek może być u nas tylko czasowo, ale miesiące wspólnego życia spowodowały, że uważałam go za członka rodziny. Stało się oczywistym, że nasza rodzina to 4+2 (bo mamy jeszcze pieska). Bez Dzióbka ten dom już nigdy nie byłby taki sam. A jednak zrobiłabym wszystko, co należy dla dobra i szczęścia Dzióbka. Czekałam na znak.

Nadszedł długi weekend majówkowy. Zabrałam się za umycie okien i balkonu. Dzióbek korzystał z otwartego balkonu – jak zawsze. Tym razem jednak był bardzo niespokojny. Fruwał, zamiast siedzieć na bratku, wieszał się na siatkę, był wyraźnie pobudzony. Nawet go zbeształam, żeby się uspokoił, bo jeszcze sobie krzywdę zrobi. Nagle na balkon przyleciał inny gołąb i usiadł na balustradzie na zewnątrz siatki. Dzióbek od razu przyfrunął do niego i usiadł przed nim po wewnętrznej stronie balustrady. Położył się przed nim i całym bokiem wtulił się w tego gołębia. Tamten z kolei przez siatkę zaczął Dzióbka głaskać dziobem po głowie… Ze szmatą w ręku zamarłam. To był widok, który złamał moje serce na milion kawałków. Trwało to może około minuty, po czym obcy gołąb odleciał. Dzióbek z żalem zaczął rozglądać się za nim. Gdy tylko wyszłam z osłupienia pomyślałam – czy to był właśnie ten znak? Dzióbku, chciałbyś polecieć? Ale wiesz, że zawsze możesz tu wrócić? To jest twój dom. Otworzyłam bok siatki, Dzióbek spojrzał na mnie i bez wahania odfrunął. Od razu zdjęłam siatkę – żeby mógł przylecieć z powrotem. Wszystko działo się tak szybko i spontanicznie. Wyobrażałam sobie, że on zaraz wróci, że będzie wracał, że będę go miała na oku… Ale nie wrócił ani razu. Każdego dnia do późna w nocy czekałam, a rano skoro świt już ponownie go wypatrywałam. Codziennie robiliśmy obchód po osiedlu szukając Dzióbka. Nigdzie go nie było – jakby rozpłynął się w powietrzu. Zamartwiałam się o niego, czasem w nocy szlochałam. Mąż mnie pocieszał, że przecież to dobrze, że nie wraca, bo to znaczy, że umie żyć bez nas. Ale czy na pewno? Ta myśl była nie do zniesienia.

Po miesiącu od wypuszczenia go spacerowałam sobie z psem i jak zwykle rzuciłam ziarno, dokarmiając pobliskie stadko. Nagle wśród gołębi dostrzegłam Dzióbka! Dzióbku, czy to naprawdę ty? Zaczęłam mówić do niego, a on odszedł na chwilę od reszty ziomków, przybliżył się do mnie na około 1m, delikatnie zatańczył i wrócił do reszty. Ja także poszłam w swoją stronę. To była chwila absolutnego szczęścia!

Od tamtej pory regularnie spotykam Dzióbka przynajmniej raz w miesiącu przy miejscu dokarmiania. Ma się dobrze. Skrzydło pięknie wraca na swoje miejsce. Już prawie nie widać, że jest ciutkę opuszczone. Trzeba się mocno przyglądać. Wiadomo, piórka nie są już tak lśniące jak w domu, ale żyje. Nie jest wychudzony. Wprawdzie swojej pary jeszcze nie odnalazł, ale może na wiosnę się uda? Całe życie przed nim. Uratowane życie.

Dla mnie Dzióbek pozostanie na zawsze w sercu i w myślach moim gołębiem. Tym pierwszym, tym wyjątkowym, tym który wywrócił nasze życie do góry nogami i dzięki któremu pokochałam gołębie.

Opieka nad Dzióbkiem była dla mnie zaszczytem. Cieszę się, że zechciał ubogacić swoją obecnością właśnie nas. Jestem wdzięczna losowi za ten szczególny dar, za zaufanie i najpiękniejsze doświadczenie mojego życia.

Oczywiście, gdy opowiadałam o Dzióbku, nie raz stawałam się przedmiotem kpin i drwin. W pracy nie raz robiłam za zakładowego błazna. Reakcje tych ludzi unaoczniły mi jednak, że jestem całkowicie inna od tych, którzy się ze mnie wyśmiewali. Na szczęście! Jestem z tego dumna.

Autor obrazów: Agnieszka Jarosz